poniedziałek, 1 października 2012

Rozdział VI: O Polly i początku nowej rzeczywistości...

Przyglądałam się jak Polly swoimi chudymi palcami przerzuca kolejne kartki mojego szkicownika. Denerwowałam się, ponieważ nie wiedziałam jak oceni moje prace. Byłam pewna, że zna się na rzeczy i imponowała mi obszerną wiedzą na temat sztuki. Ludzie twierdzą, że o ile opinie na temat ich dzieł są szczere i trafne, nie obchodzi ich czy są to komentarze pochlebiające ich zdolnościom czy też wprost przeciwnie. Czułam się lekko zdezorientowana, gdyż ja nie lubiłam, kiedy ktoś krytykuje moje rysunki. Oczywiście akceptowałam każdą wypowiedź na ich temat, choć było ich naprawdę niewiele - nie pokazywałam moich szkiców zbyt wielu osobom. Faktem jest jednak, że przez złe recenzje nie czułam się komfortowo, nachodziły mnie paranoiczne myśli na temat sensem mojej twórczości. Zastanawiałam się czy inni ludzie na tej planecie czują podobnie do mnie, czy naprawdę są wdzięczni za krytyczne oceny. Polly po przejrzeniu pliku kartek, zrównała je wszystkie i z nonszalancją odłożyła na biurko. Odwróciła się w moją stronę robiąc półobrót i powiedziała coś co zbiło mnie całkowicie z tropu. - Powinnyśmy zejść na dół. Twoja mama zacznie się niecierpliwić. Zamrugałam pośpiesznie, tym samym pewnie upewniając Ruda w myśli o moim braku bystrości umysłu.
- Mówię o obiedzie, głuptasie! - pociągnęła mnie do drzwi i po chwili zbiegałyśmy już po schodach. Aż do momentu, w którym stanęłam w progu kuchni, a mama zaczęła chwalić miedziane włosy Polly, próbowałam odnaleźć się w sytuacji. Każdy normalny człowiek spodziewałby się, że osoba, która ogląda jego prace, powinna przedstawić swoje zdanie o nich. Prawda? Tymczasem moja nowa przyjaciółka w chwilę po zapoznaniu z moją twórczością, jakby nigdy nic zmieniła temat, nawet słowem o niej nie wspominając. Trochę mnie to gniewało. A może bardziej niepokoiło? Co jeśli nie powiedziała nic o moich pracach, ponieważ jej się nie podobały? Nie wiem jak zniosłabym, gdyby opinia osoby, którą darzę takim szacunkiem, niszczyła moje nadzieje.
Z udawanym spokojem zjadłam obiad. Z radością zauważyłam, że moja mama i Polly dogadują się bardzo dobrze. Ich pogodne nastroje udzieliły się wreszcie i mi, i po kilkuminutowej refleksji, w końcu się rozweseliłam. Moja rodzicielka czuła się nadzwyczaj swobodnie w towarzystwie mojej rówieśniczki, powiem więcej, zdawała się z nią być w jak najlepszych stosunkach, niczym z wieloletnią psiapsiółą. Nie zdziwiło mnie to zbytnio, ponieważ na własnych przykładzie mogłam stwierdzić, ze Polly posiada niezwykły dar zjednywania do siebie ludzi. Aczkolwiek nie zmieniało to faktu, że nie była szarą jednostką, niczym nie wyróżniająca się z tłumu. O nie! W moich oczach była barwnym motylem, który choć drobny i niepozorny, ma zdolność poprawienia najbardziej parszywego humoru beztroskim trzepotem skrzydeł. W końcu całkowicie uwolniona od nostalgicznych myśli cieszyłam pyska - jak to mawia mój daleki kuzynek z Tenesee - kilka razy opluwając się przy tym zupą. Temu towarzyszyły jednak kolejne salwy śmiechu, a dzięki temu krąg się zamykał.
Po skończonym posiłku, ruszyłyśmy z powrotem na piętro. Ani ja, ani moja mama nie chciałyśmy nawet słyszeć, aby rudowłosa dziewczyna nas opuszczała. Ona jednak szybko odstąpiła od pomysłu nagłego pozostawienia nas samych sobie. Kilka minut po powtórnego wkroczenia na teren mojego pokoju usłyszałam trzask frontowych drzwi, który informował mnie, że głowa rodziny wróciła z pracy.
- Twój tata już wrócił? - zapytała Ruda.
- Yhy - przytaknęłam.
- Chcę go poznać - zakomunikowała mi bez zbędnych ceregieli. Mimo, że postanowiłam w duchu nie dziwić się więcej dziwacznym pomysłom nowej znajomej, inicjatywę z jaką wyszła nie mogłam skomentować niczym innym jak:
- Ty chcesz co? - zapytałam z wyraźnym przeciąganiem sylab.
Może nie była to zbyt elokwentna odpowiedź, ale nigdy nie uważałam siebie za osobę szczególnie inteligentną. Polly się zaśmiała. Czuła się przy niej trochę jak nierozgarnięte dziecko. Kiedy tak się delikatnie podśmiewywała nie wiedziałam czy to ja, czy ona jest dziwna. Przysięgłam sobie w tym momencie, że pozgłębiam trochę psychologię i stosunki międzyludzkie. Chociaż nie byłam wcale taka pewna, czy w którejś z tych dziedzin znajdę odpowiedź na łączącą mnie z Polly relację, która z pewnością była zaczątkiem przyjaźni, ale zdecydowanie również bardzo specyficznej dominacji intelektualnej. Dla jasności, to Polly przeważała mnie umysłem. Próbowałam zgadywać co może kłębić się w jej głowie, ale dałam za wygraną, bo szybko zdałam sobie sprawę, że osobowości kalibru ognistowłosej piękności nie będę potrafiła ogarnąć w swojej mizernej łepetynie.
- Chcę poznać twojego ojca - powtórzyła w sposób jakby była to najbardziej oczywista oczywistość na tym świecie. Westchnęłam zrezygnowana i drepcząc po piętach dziewczynie, zeszłyśmy razem na dół. Wedle starodawnego zwyczaju mój tata był już rozłożony przed telewizorem, z piwem w ręku, pilotem na stoliku obok i nogami założonymi na przysunięty stołek. W dodatku w niekompletnym odzieniu, bowiem w skład jego stroju wchodził biały podkoszulek - który już zresztą zdążył ufajdać - i ku memu okropnemu zażenowaniu, kalesony. Jakby wstydu było mi mało, kiedy pojawiłam się przed nim wraz z Polly, bynajmniej nie stał się skrępowany w związku ze swoim wyglądem, powitał nas tylko ciepłym uśmiechem i rzucił:
-Cześć dziewczynki - "cześć dziewczynki"! Kielich goryczy się przelał, automatycznie spaliłam buraka. Czy to jest spisane w jakimś międzynarodowym prawie, że rodzice zawsze muszą nas zawstydzać?
Odważyłam się spojrzeć na Polly, a widząc, że rusza ku kanapie z zamiarem zajęcia miejsca tuż przy moim ojcu, nakazałam sobie w myśli, oddać w niedługim czasie do okulisty.
Ruda spojrzała na mnie i poklepując pufę obok siebie, zachęciła mnie do dołączenia do nich. Popatrzyłam jeszcze na tatę i akurat spotkałam jego wzrok. Patrzył na mnie z wielkim znakiem zapytania wymalowanym na czole, mając zapewne nadzieję, że prześlę mu telepatyczną wiadomość z wytłumaczeniem zachowania mojej koleżanki. Widząc jednak zrezygnowanie na mojej twarzy i ruch w stronę kanapy, odpuścił sobie wnikanie w głębię kobiecego umysłu. Zwrócił głowę na wprost i powrócił do swojego, bezczelnie przerwanego mu, zajęcia, mianowicie - oglądania meczu rugby.
Znalazłszy się na kanapie pomyślałam, że spędzimy kilka minut w całkowitym milczeniu, że może Polly tylko się zgrywała swoją pozorną ekstrawagancją, a teraz wymiękła i wcale nie zamierzała prowadzić dyskusji z moim ojcem. Jakże się myliłam! W chwilę później usłyszałam głos wydobywający się z gardła ognistowłosej.
-Czym się pan zajmuje? - spytała. Ok, to pytanie jest dość w porządku, nie powinno wywołać niechcianych szoków.
-Jestem managerem w jednej z korporacji - odpowiedział grzecznie, z uśmiechem. W porządku. Póki co, idzie nieźle.
Zapadła kilkuminutowa cisza, którą przerwały równoczesne jęki niezadowolenia mojego taty i Polly. Popatrzyłam zdezorientowana i zorientowałam się, ze powodem rozczarowania tej dwójki było przyłożenie drużyny, której akurat nie lubili. Późniejszej rozmowy nie zrozumiałam za dobrze, ale było to coś w stylu:
- Gdyby poszedł na skrzydło, to by go zablokował!
- Właśnie! Ten nowy jest beznadziejny!
-Tak, czytałam, że jest z Connecticut. Pewnie dlatego jest taki niemrawy. Odkąd mój kuzyn tam zamieszkał zrobiła się z niego okropna jęczydupa. Ale ci idioci... Jeżeli przegrają ten mecz mogą nie przejść dalej!
Mój ojciec popatrzył na Polly z tą typową iskrą w oku. No wiecie, taką, która przejawia się u dorosłych, kiedy rozmawiają właśnie o sporcie. Albo o Kamasutrze.
-Interesujesz się sportem jak widzę?
-Tak, proszę pana. Chodziłam z ojcem na mecze kiedy byłam mała, teraz chodzi sam, ma nawet miejsce w loży.
-W loży? Ależ ja też! Koniecznie musimy kiedyś zjeść razem kolację! Powiedz o tym tacie, dobrze? - Później tata odpłynął do swojego własnego świata pt.: "O Jezusie! Będę miał kumpla do oglądania meczy!". Skorzystałam z chwilowego odlotu ojca, ciągnąc za sobą Polly, wstałyśmy z kanapy. Ruda poszła za mną, choć nie ukrywała, że chciałaby dooglądać mecz. Do prawdy, nie spotkałam nigdy wcześniej osoby o tak sprzecznych ze sobą emocjach.
Cóż, mimo wszystko, nie było źle! Moja przyjaciółka rozmawiała jedynie z moim ojcem na temat meczu rugby, może trochę zbyt...umm, żywo - tak, to chyba dobre słowo - ale w gruncie rzeczy, mogła podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami, na temat rozwoju bakterii w ludzkim odbycie, więc... tak, byłam dumna z jej umiejętności hamowania swoich dziwacznych zapędów.
Wróciłyśmy do mojego pokoju i przez kilkanaście minut zadowalałyśmy się prostą, niezobowiązującą rozmową. Zdążyło mi się jednak przypomnieć, że do tej pory nie usłyszałam jeszcze werdyktu Polly, co do moich rysunków. Ciekawość rzeczą ludzką - -w myśl tej reguły, postanowiłam wyzbyć się wątpliwości i i przyjąć "na klatę" każdy wydany przez nią osąd.
-Ammm, Polly? - zaczęłam. Popatrzyła na mnie, unosząc brwi pytająco. - Co ty właściwie sądzisz o moich pracach?
Milczała o sekundę za długo, uruchamiając w mojej głowie, panikarską funkcję.
-To znaczy... ja wiem, nie jestem żadnym Picassem, ani nic takiego. Ale myślałam dotąd, że moje rysunki są całkiem niezłe. Ale milczysz, no i... no i już nie wiem! Powiedz, co sądzisz? Polly, powiedz, bo się denerwuje. Chociaż, czekaj! Masz taką minę... Nie podobają ci się! Nie, nie mów, nie chcę wiedzieć! Nie, poczekaj, chcę. O Jezusie! - rzuciłam się na łóżko zmordowana moim bezsensownym wywodem.
-To jedne z najlepszych prac jakie widziałam.
Momentalnie podniosłam się do pozycji siedzącej i wybałuszyłam na nią oczy. Starałam się doszukać jakiejś kpiny, ale miała całkowicie poważną minę. To mnie tak okropnie rozczuliło, że rzuciłam się na nią, jak tygrys na swoją ofiarę,z tym wyjątkiem, że nie chciałam Polly pożreć. Przeciwnie.
Ognistowłosa wyszła około dwudziestej. W bólem serca ją żegnałam. Zastanawiam się czy możliwe, by osoba, która nigdy nie miała szansy z nikim nawiązać bliższej znajomości, mogła w ciągu jednego dnia znaleźć przyjaciółkę z typu "aż do grobowej deski"? I to w dodatku o tak niezwykłej osobowości. Miałam głęboką nadzieję, że tak.
Ułożyłam się do snu już o dwudziestej pierwszej, bo byłam naprawdę wykończona. Mimo to, telepałam się z boku na bok, nie mogąc znalaeźć dogodnej pozycji do snu. To naprawdę irytujące, że kiedy jest się szalenie zmęczonym czasem zasnąć trudniej niż kiedy ma się dożo energii. Ostatecznie udałam się do krainy snów około dwudziestej drugiej.
***
Najpierw zobaczyłam światło. Myślałam, że znów znajdę się na skarpie, obserwując otwarte morze, jednak jasne barwy tylko przez chwilę mignęły mi przed oczami. W następnym momencie stałam na środku dużego pokoju, pogrążonego w półmroku.
Wiedziałam, że stoi za mną, pomimo, że nie mogłam tego wiedzieć. Dziwne. Odwróciłam się. Był jakieś cztery metry ode mnie, w miejscu gdzie promienie słońca, wpadające przez niewielki lufcik, cudownie oświetlały jego mleczną cerę. Ciemny błękit jego oczu znów wprawiał mnie w ten dziwny stan.
Pomyślałam, że chłopak może za chwilę zniknąć, tak jak poprzednio. Obawiałam się tego, chciałam z nim porozmawiać. Wydało mi się to głupie jedynie przez chwilę - wiecie, rozmowa z wyśnionym chłopakiem. Ale tak czułam.
Głośno przełknęłam ślinkę i bez wyraźnie określonego planu, odezwałam się.
-James?... - Dotychczas patrzył na mnie z lekkim zmieszaniem, ale na dźwięk swojego imienia, wypowiadanego przez mnie, w ego oczach zabłysło ciepło, a na ustach pojawił się miły, choć niezbyt szeroki uśmiech.
-Zapamiętałaś - odpowiedziałam uśmiechem. - A czy ja mógłbym poznać twoje imię?
-Elizabeth. Chociaż lepiej Lizzy.
-Lizzy... - powiedział to zmiękczając głoski, bardzo seksownie, wywołując u mnie gęsią skórkę.
Rozejrzałam się dookoła, o czymś przypominając.
-Czemu mi się śnisz?
Trochę sposępniał, ale minimalnie, po czym z odrobinę smutniejszym uśmiechem oznajmił:
-Gdybym wiedział... - lekko się zaśmiał. - Dziwne rzeczy się na tym świecie dzieją.
-Więc... - kiedy zaczynałam mówić, miałam nadzieję, że po wypowiedzeniu pierwszego słowa, reszta wleci mi do głowy. Myliłam się.
Wzdrygnęłam się, kiedy dostrzegłam, że James rusza w moją stronę, jednak szybko się rozluźniłam. Czułam się w jego towarzystwie spięta, ale jednocześnie miałam wrażenie, że w jakiś pokręcony i niezrozumiały sposób, jest mi bliski.
Chwycił mnie swoja ciepła dłonią, za nadgarstek i delikatnie przyciągając w swoją stronę, powiedział:
-Pokażę ci coś.
Bez wahania poszłam za nim.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Rozdział V: Szczeniaczki i kiciusie

W klasie zastałam jedynie nauczyciel i jakąś piątkę uczniów, zajmujących już swoje miejsca. Belfer, gdy tylko postawiłam kilka kroków zwrócił w moją stronę głowę i delikatnie się uśmiechnął. Był bardzo młody, mógł mieć co najwyżej 26 lat. Śniada cera, jasne blond włosy i brązowe oczy. Emanowała z niego bardzo pozytywna energia, że aż chciało się go na wstępie przytulić. Był jak... szczeniaczek.

Zdumiałam się sama sobie, że pomyślałam o historyku w taki sposób. Mimo wszystko byłam pewna, że należy do ludzi pogodnych. Teraz zsunął się z brzegu biurka, na którym wcześniej siedział i podchodził do mnie powoli. Znalazłszy się z nim twarzą w twarz od razu uścisnął moja dłoń i z wciąż z tym zachęcającym uśmiechem przedstawił się jako pan Goodwell. Wydukałam coś na kształt swojego nazwiska. Widział zapewne, że jestem zestresowana, dlatego nie robił problemów, a pomyślał za mnie o wszystkim. Wręczył mi podręcznik i polecił znalezienie sobie miejsca. Ruszyłam przez rząd ławek do tej ostatniej. Nie miałam najmniejszego zamiaru rzucać się w oczy, chciałam cicho przesiedzieć tą lekcję, później ewentualnie się z kimś zapoznać. Mój plan spalił na panewce, gdy zasiadłam na krześle dostałam reszta uczniów w sali zebrała się wokół mnie i zaczęło się standardowe powitanie.

"Jesteś nowa? Jak się nazywasz? O, a gdzie mieszkasz? A skąd pochodzisz?"

Sumiennie odpowiadałam na pytania, zachowując przy tym spokój i starając się wyglądać sympatycznie. Poznałam imiona otaczających mnie osób. Gruby okularnik miał na imię Steve, chuderlawy rudzielec nazywał się Ben, niziutka blondyneczka to była Carly, a kolejna - Elly nie miała żadnych szczególnych znaków, byłą szczupłą i wysoką brunetką, dość ładną. Na ostatnią osobę z grupki poświęciłam więcej uwagi niż na pozostałych. Nazywała się Polly Jenkins. Była zjawiskowo piękna. Długie rude włosy, porcelanowa cera i oczy - brązowe, ale nie tak zwyczajnie. Jej tęczówki miały dość normalny, ale jednocześnie niezwykły wyraz. Sama nie wiem. Możliwe, że były to najzwyczajniejsze oczy pod słońcem, ale te zdawały mi się być niesamowicie błyszczące i ciepłe. Była szczupła i niewysoka, ale niczego jej nie brakowało. Zadziwiły mnie ubrania. Miała sukienkę a'la lolitka, tylko może trochę skromniejszą i futerkowe bolerko, a na nogach lakierowane trzewiczki. Dodatkowo jej włosy zdobiła przedziwna opaska z wielkim kwiatem i niewiadomo czym jeszcze, a na nadgarstkach nosiła multum bransoletek. Przyglądała mi się uważnie i zadała pytanie.

- Lubisz koty?

Głos utkwił mi w gardle. Po kiego jej to wiedzieć!? Reszta popatrzyła na dziewczynę dziwnie, ale bynajmniej nie wydawali się być zaskoczeni. Wydusiłam z siebie odpowiedź, o ile rzecz jasna pojedynczy odgłos jak "Hę?" można nazwać odpowiedzią.

Powtórzyła pytanie takim tonem, jakby nie widziała w nim nic zdumiewającego. Rozejrzałam się, szukając jakiejś kamery, albo czegokolwiek innego, co udowadniałoby mi, że to zwyczajny żarcik dla nowej w szkole. Niczego takiego nie zauważyłam, dodatkowo spojrzenia reszty grupy informowały mnie, że Polly pyta na serio.

- Ummm, tak. Lubię koty. - Wysiliłam się, by brzmieć na jak najmniej zmieszaną. Jenkins pokiwała głową i rzekła.

- Yhym, tak myślałam. Sama wyglądasz jak taka słodka, mała kicia. - Wybałuszyłam na nią oczy, ale ona tylko zachichotała. Siadła przy sąsiednim stoliku, a tuż po tym rozbrzmiał dzwonek i do klasy zaczęli napływać uczniowie. Nawet jeżeli mieli zamiar siąść w drugim końcu sali, nie przeszkadzało im to w szybkim podejściu do mnie i powitaniu uśmiechem i tym podobnymi.

Postanowienie, by słuchać tego co mówi pan Goodwell, okazało się być o wiele trudniejsze do zrealizowania niż mogło mi się zdawać. Ale skąd ja mogłam wiedzieć, że ktoś powie mi - tak od niechcenia - że przypominam kotka. Wciąż spoglądałam na tą dziewczynę, chociaż ona nie raczyła mnie ani jednym, przelotnym spojrzeniem. Nie wyglądała też na specjalnie zainteresowaną lekcją, bo bazgrała coś na pojedynczej kartce, a byłam pewna, ż nie robi notatek. Analizowałam te kilka słów, które do mnie powiedziała, doszukiwałam się wskazówek, przeszło mi nawet przez myśl, że to jakiś szyfr, który powinnam była odgadnąć. Dźwięk wieszczący zakończenie lekcji nadszedł niespodziewanie szybko. Wrzuciłam swoje rzeczy do torby, a kiedy podniosłam wzrok Polly nie było już w sali. Wyszłam na korytarz, rozejrzałam się w obie strony, ale również nie znalazłam po niej śladu. Poczułam natomiast klepnięcie w ramię i czyjś skrzekliwy głos. Należał do chuderlawego rudzielca, Bena i oznajmiał mi:

- Nie przejmuj się. Ona już taka jest... dziwna. - Cicho parsknęłam, po czym pozwoliłam Benowi wskazać drogę na następną lekcję.

Kolejne godziny mijały szybko, w czasie lunchu usiadłam z nowo poznanym Markiem i jeszcze kilkoma znajomymi z mojego rocznika. Charlie nie pojawiła się na stołówce, ale spotkałam ją wcześniej i wytłumaczyła to koniecznością uczestnictwa w spotkaniu kółka teatralnego. Gorąco mnie też przepraszała, że nie będzie mogła wrócić razem ze mną do domu, ponieważ po szkole została zaproszona przez kolegę z klasy na spacer. Nie byłam o to rzecz jasna zła. Cieszyłam się widząc jej zarumienioną twarz i promienny uśmiech kiedy mówiła o tym "koledze". Poza tym byłam pewna, że uda mi się bezproblemowo wrócić do sąsiedztwa.

Podczas lunchu Mark zapytał o kilka faktów z mojego życia, więc wszystkim znajomym opowiedziałam o chorobie, leczeniu i wszystkim innym. Blondyn był zzawstydzony i przepraszał, ze pytał, ale je odpowiedziałam mu zgodnie z prawdą, że nawet gdyby nie zapytał, to bym o tym powiedziała, bo postanowiłam nie zatajać takich rzeczy. Standardowo później padły pytania o moje zdrowie i tym podobne. Jedynie Mark siedział cicho, zapewne wyzywając siebie od najgorszych chamów. Jego strapienie było dość zabawne. Uznałam wtedy, że to bardziej on niż pan Goodwell zasługuje na porównanie ze szczeniaczkiem.

Wybiła godzina 15 i przyszła pora by opuścić budynek szkoły. Idąc przez parking myślałam o całym dzisiejszym dniu. Był naprawdę udany. Stwierdziłam nawet, że należał do jednych z lepszych. Byłam prawdziwie zaskoczona, że tutejsi nastolatkowie są tak sympatyczni, otwarci i pełni zrozumienia. Czułam, że znajdę tu spokój i, że w Count Creek dopełni się moje szczęście.

Poczułam, że ktoś łapie mnie za ramię. Obejrzałam się zszokowana w stronę postaci i ku mojemu nieobliczalnemu zdziwieniu zobaczyłam Polly. Tą śliczną dziewczynę, która porównała mnie do kiciusia. Rozdziawiłam usta i musiałam wyglądać wtedy jak ułomna. Polly zachichotała i wzięła pod ramię, delikatnie szarpiąc i wprawiając mnie ponownie w ruch.

- Jesteś naprawdę przeurocza! Zupełnie jak...

- Kiciuś. - Dokończyłam. Zaśmiała się znowu.

- Tak! Widzę, że zaczynasz rozumieć mój tok myślenia! - Ruda była niezwykła. Ten jej zapał, ta radość były poruszające. Szybko udzielił mi się jej nastrój i szłam z nią ramię w ramię, jakbyśmy były długoletnimi przyjaciółkami. Polly z pewnością była dziwna. Ale sprawiała, że kiedy wyszłyśmy z parkingu już kochałam ją jak siostrę. Sama nie wiem, jak nasza rozmowa schodziła na kolejne tematy, ale w ciągu 20 minut, które szłyśmy dowiedziałam się, że Jenkins kocha rysować. Znalazłyśmy w tym wspólny temat, bo i ja się tym interesowałam. Uczęszczałam niegdyś na zajęcia plastyczne, a w szpitalnym łóżku malowanie było jedną z moich nielicznych przyjemności. Powiedziałam jej o tym. Jak się okazało, rudowłosa słyszała już o mojej chorobie, ale kiedy się do tego przyznała, zupełnie inaczej niż inni ludzie, nie zapytała mnie wcale o samopoczucie. Zdawało mi się, że było to dla niej oczywiste i wszystko czytała ze mnie jak z otwartej księgi, więc pytania tego typu są jej całkowicie zbędne.

Polly mieszkała na końcu mojej ulicy. Całkowicie naturalnie, nie chcąc rozstawać się z nową koleżanką zaprosiłam ją do siebie. To naprawdę dziwne. Osoba z moją historią powinna być conajmniej wycofana i nieufna na nowe znajomości, tymczasem ja zapraszam do domu dziewczynę, którą poznałam kilka godzin temu, i z którą rozmawiałam jedynie 20 minut.

- Szybka jesteś! Znamy się tak niedługo, a ty już mnie chcesz u siebie gościć!

- Czy ubliżam ci jakoś w ten sposób? Czy to cię do mnie zniechęca? - Zapytałam pewnie, bo w dziwny sposób doskonale wiedziałam, że to swego rodzaje gra.

- Absolutnie nie! - Rzekła przekornie i z zawadiackim uśmiechem. Pobiegłyśmy do frontowych drzwi i chwilę po naciśnięciu dzwonka w wejściu stanęła mama, witając nas serdecznym uśmiechem. Zapewne przez okno widziała mnie i Polly, dlatego o nic nie pytała, jedynie poleciła zdjąć buty.

- Obiad za pół godziny! - Krzyknęła moja rodzicielka kiedy już wbiegałyśmy po schodach na górę.

------------------------------

Przepraszam, przepraszam, przepraszam!!! Wiem, ze strasznie nawaliłam. Miał być rozdział 17 sierpnia, a jest 28 ;/ Prawie dwutygodniowe opóźnienie.
W rozdziale pojawia się Polly, ekscentryczka i tzw. wolna dusza. Naprawdę polubiłam tą bohaterkę, mam z nią związane wielkie plany! Będzie takim motywem komicznym w tym opowiadaniu :)
Możecie rzecz jasna poczytać o niej i innych w zakładce BOHATEROWIE.
Do następnej.
Kocham;*

sobota, 11 sierpnia 2012

Rozdział IV: Pierwszy dzień szkoły

Od rana krzątałam się bez celu po domu, choć miałam tak wiele do zrobienia. Wszystko leciało mi z rąk i każdy drobiazg przypominał sen z minionej nocy.
'James'. To imię echem odbijało się po mojej głowie, nie chcąc dać mi spokoju. Czułam się jak mała, żałosna dziewczynka, która przejmuje się zwykłą fantasmagorią. Cholera! Ale to było takie... prawdziwe. Po obudzeniu się miałam wrażenie, że naprawdę dotknęłam palców tego chłopaka. Co chwilę spoglądałam na swoje dłonie, jakby oczekując, że pojawi się na nich jakiś dowód świadczący o realistyczności tego gestu.
Schodziłam po schodach z torbą przewieszoną przez ramię. Jakimś cudem udało mi się ubrać, nie zapomniałam nawet o umyciu zębów, ani fryzurze czy makijażu. Każda minuta oddalała moje myśli od nocnej fantazji, lecz czas nie mógł całkowicie wymazać tego wspomnienia,także śniadanie zjadłam z mocno strapioną miną, co wywołało podejrzliwość u mojej mamy. Pytała po kolei o moje zdrowie, samopoczucie, czy się stresuję w związku z pierwszym dniem szkoły, czy o niczym nie zapomniałam i czy chcę by mnie podwiozła. Udzielałam jej zgodnych z prawdą odpowiedzi.
- Tak, dobrze się czuję, zarówno fizycznie jak i na umyśle. Nie, nie stresuję się, ponieważ poznałam już sporo osób z mojej szkoły, a Charlie obiecała nawet, że pokaże mi co gdzie jest w liceum. I nie, nie musisz mnie podwozić, bo do szkoły idę właśnie z Charlie. - Powiedziałam niemal bez przerwy na oddech.
Mama zachichotała. Zdała sobie sprawę, że zachowała się jak jedna z tych nadopiekuńczych mamusiek z seriali komediowych. Ledwie skończyłam jeść swoją parówkę, a ktoś zadzwonił do drzwi. Zerwałam się z krzesła, zabierając leżącą przy nim torbę i żegnając się mamą wyleciałam z kuchni na korytarz. Za drzwiami stała rzecz jasna Charlie i witała mnie promiennym uśmiechem. Odpowiedziałam jej tym samym. Ona, podobnie jak moja rodzicielka, chciała wiedzieć, czy się stresuję. I dostała tę samą odpowiedź. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy wszystkie kobiety o imieniu Charlotte są takie troskliwe. Zaśmiałam się na tą myśl. Droga do szkoły była krótka, ale zdawało mi się, że przeszłyśmy całą trasę jeszce szybciej, ponieważ towarzystwo blondynki było naprawdę miłe.
Liceum im. Joanny d' Arc było ponad wiekowym budynkiem, ale bynajmniej nie było zniszczone. Przed szkołą rozciągał się rozległy parking, który teraz był już w połowie zapełniony.
Poczułam drobne zdenerwowanie przekraczając próg instytucji edukacyjnej. Chciaż, znalazłoby się na to uczucie inne, lepsze określenie. To był paraliżujący strach! Stanęłam w miejscu jakby mnie wmurowało w posadzkę i patrzyłam na kręcących się po korytarzu uczniów. Charlie obejrzała sie na mnie zdziwiona, a po chwili parsknęła.
- Nie stresujesz się, powiadasz?
Naprawdę. Wcześniej tego nie odczuwałam. Chyba przez to, że dalej po moim umyśle pałętał się ten sen. Ale teraz poczułam się jakby ktoś rzucił we mnie kulą zrobioną z rzeczywistości, w której byłam szarawą, nikomu dobrze nie znaną dziewczyną. Młoda Hacklith chwyciła mnie za nadgarstek i pociągnęła za sobą wciąż się podśmiewując. Postanowiłam trzymać się blisko niej. Zrównałam z nią kroku i przybliżyłam tak, że ocierałyśmy się ramionami. Śmeszne, zupełnie jakby rok młodsza chudzina mogła obronić mnie przed całym złem tego świata.
Doczłapałam razem z Charlie aż do sali gimnastycznej, gdzie miał się odbyć apel. Z kążdą chwilą rozluźniałam się coraz bardziej, widząc, że uczniowie nie zwracają na mnie zbytniej uwagi, a jeśli już to uśmiechają się miło, jak to do nowej twarzy. Idąc korytarzem natknęłyśmy się nawet na grupkę moich rówieśników, z którymi wcześniej poznała mnie sąsiadka. Byli mili, zagadywali mnie, a i ja czułam sie z nimi dość swobodnie, toteż pozwoliłam sobie nawet na krótki żart, który wywołał u nich śmiech. Byłam prawdziwie zadowolona i w pewnym sensie dumna z siebie. Poczułam, że mogę być interesującą osobą, Z KTÓRĄ można się śmiać,a nie Z KTÓREJ można się śmiać.
Zajęłyśmy miejsca gdzieś w dalszych rzędach. Apel dyrektora, niezmiennie jak w innych szkołach był nie do zniesienia nudny, nasycony przestrogami, co to wolno, a czego nie i kilkoma jakże wymuszonymi słowami nadziei o tegorocznych dobrych wynikach uczniów. Po zakończeniu przemówienia uczniowie meli 20 minut przerwy zanim miały rozpocząć się lekcje. Ten czas wykorzystałam na znalezielie sekretariatu, gdzie musiałam odebrać plan lekcji i klucze do szafki. Charlie niestety musiała mnie opuścić, więc nie miałam innego wyjścia, jak poradzić sobie samej. Zapytałam kilka osób o drogę, przy tym poznając kilku nowych ludzi i bez większych problemów dotarłam do celu.
Sekretarka była grubszą kobietą po czterdziestce, ale z ciepłym uśmiechem i przyjemnym głosem. Mówiła do mnie "skarbie" i "dziecino". Zaczęłam się zastanawiać czy wyraża się tak do każdego, czy tylko ja wzbudzam w niej litość tak wielką, że aż posuwa się do takich określeń. Uznałam jednak, że takie myśli nie mają sensu, bo i tak nie było sposobu, bym mogła się przekonać, która wersja jest prawdziwa. Sekretarka dała mi kartę z wydrukiem moich zajęć i kluczyk do szafki nr 114, wytłumaczyła jak mniej więcej się do niej dostać, a później pożegnała mnie słodkim tonem.
Dzięki instrukcjom kobiety bez problemu odnalazłam swoją szafkę. Była na końcu głównego korytarza, tuż obok sali historycznej. Kiedy znalazłam się na miejscu zauważyłam, że jakiś chłopak opiera się o moją szafkę. Był wysoki i jak na mój gust przystojny. Miał jasne, potargane włosy i śniadą cerę. Głowę miał pochyloną, bo pisał SMS, dlatego też nie zobaczyłam jego oczu. Przerwa się kończyła, więc jeśli chciałam na czas dostać się na swoje zajęcia musiałam dostać się też do szafki, a to oznaczało, że bez konfrontacji z blondynem nie mogło się obejść. Podeszłam do niego ostrożnie. Nie musiałam się odzywać, on zobaczył mój cień i podniósł wzrok. jego oczy były ciemnoniebieskie. Bardzo ładne. Ale kiedy je zobaczyłam przypomniałam sobie również James'a - mojego nowego, wyśnionego kolegę i jego szafirowe tęczówki. Tak, oczy stojącego przede mną chłopaka nie mogły nawet konkurować z oczami James'a.
- Amm...Hej? - Odezwał się chłopak. Teraz zdałam sobie sprawę, że tak po prostu sobie stałam obok niego i nic nie mówiłam. Aż drgęłam na myśl o tym na jak wielka idiotkę musiałam wyjść.
-Oh, taa. Cześć. - W końcu z siebie wydusiłam.
-Moge ci w czymś pomóc? - Zapytał.
-Właściwie, to tak. Otóż szafka, o którą się opierasz jest moja i... - Nie musiałam kończyć. Zrozumiał o co mi chodzi i szybko oderwał się od szafki.
-A tak. Wybacz.
Przeszłam koło niego i otworzyłam kluczykiem metalowe drzwiczki. Wpakowałam do szafki kilka zeszytów, bluzę i strój na zajęcia gimnastyczne.
Zorientowałam się, że chłopak nie poszedł, ale stał i mi się przyglądał. Popatrzyłam na niego, a on lekko speszony powiedział:
-Chyba się nie znamy. Jestem Mark Daniels. - Przedstawił się grzecznie.
-Lizzy Carter. Rzeczywiście, nie znamy się. Dopiero co się wprowadziłam do Count Creek. - Mówiłam z uśmiechem. Czułam jakbym w pewien sposób onieśmielała chłopaka i bynajmniej nie było mi z tym źle.
-Oh, tak? A gdzie kiedyś mieszkałaś? - Dociekał.
-W Homptons. Ale nie bedę teraz o sobie mówić, bo to bardzo długa i niezbyt radosna historia, a za chwilę lekcje, więc... - Wygadywałam jakieś bzdury. Po co ja tyle paplałam? Zapytał tylko skąd jestem, a ja w odpowiedzi uprzedziłam już kilka następnych pytań, których wcale przecież nie musiał zadawać.
-Tak, tak, jasne. Kiedy indziej o tym. - Mark nie zauważył niczego nietaktownego w mojej odpowiedzi. Przeciwnie, chyba się speszył swoją ciekawością, jakby to było coś złego, bo wbił wzrok w swoje znoszone trampki. Ja tymczasem dokończyłam zapełnianie szafki.
-To... jaką masz pierwszą lekcję? Potrzebujesz może, żeby ci wskazać drogę? - Zaskoczył mnie tym. Nawet nie spojrzałam na swój plan. Postanowiłam zrobić to teraz. Przeleciałam wzrokiem po wydrukowanej tabelce i odnalazłam odpowiednią kratkę w kolumnie PONIEDZIAŁEK.
-Teraz powinnam mieć hiszpański z p. Goodwell' em. Sala nr 8. - Odczytałam. Ponieważ nic mi to nie mówiło i nie mijałam nawet takiej sali postanowiłam poprosić o pomoc Daniels'a. - Mógłbyś mi wytłumaczyć jak tam dojść?
Rozweselił się jakby, dumny, że może mi w czymś pomóc.
-Zaprowadzę cię tam! Ja mam biologię kilka sal dalej. - Uśmiechnęłam się tylko do niego i zamknęłam szafkę. Ruszyłam za blondynem. Kilka pierwszych chwil było całkiem ciche, co zdaje się nie odpowiadało mu i narzucił temat.
-Goodwell to fajny gość. Mam z nim lekcje. tylko, że w poziomie dla zaawansowanych
-Wow. Dla mnie hiszpański to czarna magia. Wolę angielski, nasz rodzimy język zresztą. Jak się zastanowić to sporo piszę. Opowiadania, wiersze, strofki... - Urwałam, bo znów się zapędziłam. Mark nie miał mi tego za złe. Chyba nawet cieszył się, że postanowiłam powiedzieć mu coś o sobie. Moment później byliśmy już pod odpowiednią salą. Pożegnałam się z chłopakiem, a ponieważ lada chwila miał być dzwonek, postanowiłam już wejść do sali. On na do widzenia, rzekł, że ma nadzieję mieć ze mną jakieś zajęcia. Zaprozentowałam mu jeden z moich uśmiechów i zniknęłam za drzwiami.
---------------------
Miałam jeden dzień zwłoki. Mam nadzieję, ze mi wybaczycie ;) Rozdzaił bez szału, ale jest i w gruncie rzeczy dość ważny, bo pojawia się w nim Mark, z którym będzie jeden z wątków. Nastepna notka 17 sierpnia. Chyba :P Zapraszam do lektury.
Kocham ;***

czwartek, 2 sierpnia 2012

Rozdział III: Jestem James!


Kolejny tydzień od przeprowadzki minął mi na zaznajomieniu się w nowym otoczeniem i poznaniu kilku nowych ludzi. O ile mianem kilku można określić wszystkie rodziny mieszkające przy naszej ulicy. Każdego dnia spotykałam się z Charlie, która była bardzo pomocna i oprowadziła mnie po prawie całym miasteczku, wskazała drogę do szkoły, przedstawiła kilku osobom z mojego rocznika. Doprawdy, ta dziewczyna miała nerwy ze stali! Jak można z takim spokojem i nieodłącznym uśmiechem na twarzy znosić ogrom pytań, wypływających z moich ust?

W każdym razie... Jutro miał być pierwszy dzień szkoły. Podekscytowanie z nutką strachu nie opuszczało mnie nawet na chwilę. Postanowiłam przyszykować ubrania i całą resztę potrzebnych rzeczy już wieczorem. Wygrzebałam z szafy najlepsze ciuchy, zostawiłam je na taborecie w łazience. Z szafek nad zlewem również powyjmowałam niezbędne kosmetyki, by były jak najlepiej dostępne.

Zajrzałam na korytarz, gdzie zegar ścienny wskazywał godzinę 22:24. Tym razem po wejściu do toalety zatrzasnęłam za sobą drzwi. Wyskoczyłam z ubrań i weszłam do kabiny prysznicowej. Po chwili całe moje ciało oblał przyjemny strumyk letniej wody. Odświeżał całe moje ciało, zmywając cały brud i pot. Po dokładnym umyciu włosów i każdego skrawka mojej skóry, z bólem serca zakręciłam kurek uniemożliwiając ochładzającemu nurcikowi dalsze zmywanie ze mnie śladów męczącego dnia. Wiedziałam, że jeśli dłużej będę siedziała pod prysznicem, moja mama zacznie w końcu dobijać się do drzwi z prośbą bym nie trwoniła tak dużo życiodajnej substancji. Wytarłam sumiennie całe swoje ciało, wtarłam w skórę nawilżający balsam i założyłam ulubioną koszulkę nocną. Mokre włosy owinęłam szczelnie ręcznikiem. Po jeszcze kilku minutach szczerzenia się przed lustrem powzięłam drogę do swojego pokoju. Tym razem wskazówki zegara wskazywały godzinę 22:49. Będąc już w sypialni nastawiłam budzik na 6:30. Uznałam, że to najodpowiedniejszy czas na pobudkę, biorąc pod uwagę, że lekcje zaczynają się o 8:00, a ja byłam już przygotowana na poranną toaletę.

Wskoczyłam do łóżka i przykryłam się kołdrą. Myślałam, że nie zasnę, ale sen zmorzył mnie już po kilku minutach.

Powoli otwierałam oczy. Przede mną rozpościerał się niesamowity widok. Znowu. Poznawałam to miejsce. Już tu byłam podczas wcześniejszego snu. Działo się to samo. Ogarnęło mnie uczucie potrzeby odwrócenia głowy. I ujrzałam to samo co wtedy. Niewyraźną męską sylwetkę. I kolejne, i zbliżały się. Ale tym razem stawały się coraz wyraźniejsze. Mrużyłam oczy, by jeszcze dokładniej zobaczyć wygląd postaci. W moją stronę szła tylko jedna osoba. Sylwetka, która ukazała mi się jako pierwsza. Reszta stała w miejscu. Przyglądali nam się, albo raczej mnie. Słyszałam jego kroki, jego oddech, widziałam lekkie drżenie rąk. Spojrzałam na swoje dłonie. Też się trzęsły. I... były prawdziwe. Na chwilę czas się dla mnie zatrzymał. Umysł podsuwał różne myśli. Moje dłonie, całe moje ciało, całe otoczenie. Wszystko było prawdziwe. Przynajmniej takie się zdawało. Czytałam kiedyś o świadomym śnie, ale przecież ja wcale nie chciałam widzieć tych ludzi. Właśnie... mężczyzna zatrzymał się tuż przede mną. Podniosłam delikatnie głowę. Serce zabiło mocniej. Stał na wprost mnie wysoki, dobrze zbudowany chłopak. Na oko miał osiemnaście lat. Spozierałam go wzrokiem. Czarne jak noc włosy, wyraźnie zarysowana szczęka, lekko spierzchnięte i dość pełne usta, delikatnie zadarty, szczupły nos i oczy... Patrzyłam w jego oczy. Ich szafirowy kolor mnie hipnotyzował, nie mogłam już spuścić wzroku, nie mogłam pójść dalej, nie mogłam się nawet ruszyć. A on... On też patrzył w moje oczy! I wydawało mi się, że czuł się podobnie jak ja. Jego wargi zadrżały. Zacisnął je mocno i przełknął ślinkę, a potem ponowił próbę odezwania się.

-Cześć. - Miał odrobinę chrapliwy, ale bardzo męski głos.

Rozdziawiłam usta, chcąc coś odpowiedzieć, lecz nie mogłam wydać z siebie żadnego dźwięku. Wreszcie się przełamałam.

-Cześć.

Powiedziałam to i naszło mnie znane już niespokojne uczucie. Wszystko wokół zaczęło się rozmazywać, ciemnieć. Chłopaka jakby odrzuciło do tyłu i oddalał się coraz bardziej. Nie chciałam tego. Próbowałam chwycić jego dłoń, ale skończyło się tylko na muśnięciu palców. Miałam zamęt w głowie. Przyszło mi jednak na myśl jeszcze coś.

-Kim jesteś? - Krzyknęłam. Chociaż był już dość daleko, dostrzegłam, że otworzył szerzej oczy.

-James! Jestem... - Urwał, coś próbowało go zagłuszyć. Udało mu się jednak wyzwolić głos. - Jestem James!

-------------------------------------
Przepraszam bardzo za opóźnienie! Jakoś straciłam wenę. Rozdział jest średni moim zdaniem, ale mimo wszystko bardzo przyjemnie pisze mi się to opowiadanie. Nowa notka będzie 10 sierpnia albo wcześniej.
Zapraszam do czytania i pozdrawiam ;*

 

wtorek, 24 lipca 2012

Rozdział II: Count Creek wita!

Po kilku godzinach podróży mym oczom wreszcie ukazał się znak z napisem "Welcome to Count Creek". Cały entuzjazm, który długa jazda samochodem, uprzednio we mnie zdławiła, powrócił i wielce rozochocona wierciłam się na tylnym siedzeniu. Wyjrzałam przez okno, chcąc zobaczyć i zapamiętać jak najwięcej miejsc. Wszystkie wystawy sklepowe, ulice, kawiarnie, nawet ludzie - wydawali się znajomi. Spowodowane było to zapewne faktem, iż od tygodnia przeglądałam strony internetowe o tej miejscowości, widziałam chyba każde zdjęcie jakie tylko można znaleźć w wyszukiwarce Google.

Wjechaliśmy w uliczkę, przy której znajdowały się domki mieszkalne. Wgapiałam się zauroczona w obrazy , prezentowane moim oczom. Samochód zatrzymał się na jednym z podjazdów. Zerwałam się, by wysiąść. Powstrzymały mnie jednak pasy, których zapomniałam odpiąć. Szybko naprawiłam swój błąd i już po chwili cała w skowronkach biegłam do frontowych drzwi. Pośpieszałam tatę, który grzebał w schowku samochodowym w poszukiwaniu kluczy.

Gdy znalazłam się w środku byłam wprost oniemiała. To był zdecydowanie dom z moich marzeń. W powietrzu unosił się przyjemny, cynamonowy zapach. Zrobiłam głęboki wdech, by móc lepiej poczuć zniewalającą woń. Łaziłam z pokoju do pokoju z niezmiennie towarzyszącymi mi okrzykami zachwytu.

Korytarz wydawał mi się niezwykle długi, choć tak naprawdę nie należał chyba do takich. Kuchnia była niewielka, ale ciepła. Znalazły się tam wszystkie niezbędne meble i urządzenia. Przechodziło się z niej do jadalni, w której stał duży stół z całym kompletem krzeseł. Już wyobrażałam sobie całą naszą rodzinę, jedzącą przy nim świąteczną kolacje. Następnym pomieszczeniem, które musiałam zwiedzić był salon z wyjściem na taras. W tym pokoju bardziej niż we wszystkich innych wyczułam dekoratorską rękę mojej mamy. Był kominek z ładnymi drewnianymi wykończeniami. Nad nim wisiały rodzinne zdjęcia. Ja, kiedy miałam trzy lata, siedząca przed telewizorem i jak w transie patrząca na emitowane kreskówki. Ja podczas mojej pierwszej jazdy konnej. Ja z moimi braćmi ciotecznymi. Ja na pierwszej lekcji rysunku. Byłam na każdym zdjęciu. Zrobiło mi się cieplej na wspomnienie moich najmłodszych lat. Wyrwałam się z zadumy, gdy tylko przypomniałam sobie, że muszę kontynuować oględziny. Okręciłam się w koło. W salonie była duża sofa i kilka foteli. Aż prosiły się, by się na nich rozłożyć. Nie pozwoliłam jednak mojemu zmęczeniu wygrać z zapałem. Wyszłam na taras. Można było zejść z niego do ogrodu. A w nim zauważyłam świeżo posadzone kwiaty. Moja mama była naprawdę cudowną kobietą. Znała się na wszystkim. Gotowaniu, sprzątaniu, dekoracji wnętrz, ukończyła różnorakie kursy, a kiedy prosiłam o pomoc z pracą domową okazywało się, że pamięta wszystkie definicje i wzory matematyczne. Nadawała się również na ogrodnika, bo nie ulegało mojej najmniejszej wątpliwości, że to ona zajęła się sadzeniem tych wszystkich roślin.

W podskokach wyszłam znów na korytarz. Zajrzałam do łazienki. Była urządzona w nowoczesnym stylu i - co najbardziej mnie w niej urzekło - tuż nad zlewem wisiało podświetlone lampami wbudowane lustro i mnóstwo półeczek. Po zwiedzeniu każdego zakątka na parterze wbiegłam schodami na pierwsze piętro. Pierwszym pomieszczeniem na jakie się natknęłam było biuro mojego ojca. Nie zwróciłam na nie szczególnej uwagi, bo wiedziałam, że i tak nie będę tam częstym gościem. Następnym pomieszczeniem była sypialnia rodziców. Mieli duże łóżko wyścielane aksamitną pościelą. Po obu jego stronach stały szafki nocne. Moje zainteresowanie przykuła szafa wnękowa. Uwielbiałam takie cuda techniki. Niby nic nadzwyczajnego, ale w starym domu nie było czegoś takiego. Musiałam więc, no po prostu musiałam, chwile pobawić się w rozsuwanie i zasuwanie jej. Pod ścianą stała mała toaletka z już poustawianymi bibelotami mojej mamy. Pokój był bardzo jasny, dzięki ogromnemu oknu, przysłoniętemu jedynie lekką firaneczką.

Na korytarzu znajdowały się już tylko jedne drzwi, toteż musiały prowadzić do mojego pokoju. Łapiąc za klamkę byłam niezwykle zestresowana. Tak! Przejmowałam się taką głupotą!
Sypialnie była pomalowana karmazywową fabą. Cała podłoga pokryta była miękkim jasnym dywanem. Łóżko zdawało się jak dla jakiejś księżniczki. Przy nim stała szafeczka nocna z nocną lampką. Tu również była wbudowana szafa, zajmująca połowę ściany. W dalszej połowie stało biurko. W pokoju znajdował się też nieduży stolik i dwa fotele. W moim pokoju było też kilka szafek, półek i regał z książkami. Chodziłam po pokoju i zauważyłam, ze są tam wszystkie moje rzeczy z dawnego mieszkania. Kilka plakatów ulubionych zespołów porozwieszanych po ścianach, każda książka, którą kupiłam na pchlim targu, płyty poustawiane na półce, nawet starannie poukładane ubrania grzały miejsce w szafie.

Nawet nie zauważyłam kiedy do pokoju weszła moja mama, ale myślę, że przyglądała się mi już do kilku dłuższych chwil. W końcu zwróciłam na nią uwagę.

- Jeśli coś jest nie tak, to możemy jeszcze przemeblować, zmienić kolor... - zaczęła.

Przerwałam jej podchodząc do niej i mocno ją ściskając.

- Jest idealnie. - Wyszeptałam ciepło. - Dziękuję.

Później razem zeszłyśmy na dół, na kolację. Jedliśmy w jadalni, nie w kuchni, w ramach "przetestowania" nowego mebla. Posiłek stanowił stosik kanapek przygotowanych przez moją rodzicielkę i zrobioną na szybko sałatkę, będącą specjalnością ojca. Po zjedzeniu, idąc po schodach do swojej sypialni, usłyszałam dźwięk dzwonka do drzwi. Zmieniłam kierunek poruszania się i moment później otwierałam dębowe drzwi. Przywitały mnie trzy serdeczne uśmiechy.

- Cześć. Ty zapewne jesteś Lizzy. Twoi rodzice mówili, że dziś ostatecznie się wprowadzacie i postanowiliśmy przywitać was w sąsiedztwie. - Oznajmiła kobieta w średnim wieku, trzymająca w ręku talerz z pachnącą szarlotką.

- A-ach. Tak. Proszę, wejdźcie. - Zaprosiłam do środka ją, jej męża i córkę, która wyglądała na moją rówieśniczkę.

Poszli prosto do kuchni, gdzie moi rodzica zajmowali się zmywaniem. Następne kilka minut minęło na wymienianiu radosnych przywitań i chwaleniu wystroju. Nim się obejrzałam rodzice i Państwo - jak się dowiedziałam - Hacklith szczebiotali o czymś zajadając się ciastem, a ja i ich córka, która z resztą, nosiła to samo imię co moja mama, znalazłyśmy się w moim pokoju. Dziewczyna kazała mi się zwracać do siebie Charlie. W czasie rozmowy dowiedziałam się, że jest rok ode mnie młodsza. Była sympatyczna osobą, od razu zrodziła się między nami nić porozumienia. Jak się okazało Charlie miała podobny gust muzyczny co ja i w większości rozprawiałyśmy o ulubionych wykonawcach i piosenkach. Opowiedziała mi też co nieco o miejscowym liceum. Twierdziła, że ludzie są bardzo mili i jest pewna, że szybko się zaaklimatyzuję. Wierzyłam jej. Wydawała się niezwykle szczera i promienna. Cieszyłam się, że znalazłam koleżankę już pierwszego dnia dnia w Count Creek. W dodatku z pewnością wiedziała o mojej chorobie, a mimo to nawiązała ze mną znajomość. Pomyślałam, że możemy się zaprzyjaźnić. Dziewczyna była podobna do mnie charakterem. Nawet trochę mnie przypominała pod względem wyglądu. Również miała blond włosy - ale te jej były o ton czy dwa ciemniejsze - i niebieskie oczy, które z kolei były jeszcze jaśniejsze niż moje.

Kiedy wybiła 22.00 musieliśmy się niestety pożegnać z sąsiadami. Później tylko szybko się umyłam i od razu poszłam spać. Byłam bardziej zmęczona niż mi się zdawało, bo już po chwili od wtargnięcia pod pierzynę znalazłam się w objęciach Morfeusza.

***

Stałam na wzgórzu w przewiewnej, bladoróżowej sukience. Podziwiałam rozpocierający się przed mną widok. Słońce podczas zachodu nigdy nie wydawało mi się jeszcze tak wyraziście czerwone. W uszach dudnił mi wiatr, który rozwiewał przy okazji moje włosy i bawił się fałdami sukni. Zatrzęsłam się z zimna. Nagle uświadomiłam sobie, że muszę coś zrobić. Muszę się odwrócić.

Spojrzałam za siebie i zobaczyłam lekko rozmazaną męską sylwetkę. Bardzo chciałam, ale nie mogła dowidzieć jej twarzy. Postać zaczęła iść w moją stronę, ale dalej była niewyraźna. Po chwili zobaczyłam, że pojawiają się kolejne sylwetki, równie ciemne i nieznane. A później wszystko stało się jedną wielką mieszaniną różnych barw. Nie dało się wyodbrębnić już żadnego kształtu. Następnie wszystko pochłonęła ciemność...

Obudziłam się z dziwnym uczuciem chłodu. Zupełnie tak jakbym naprawdę stała na wietrze. Rozejrzałam się po pokoju. Okno i drzwi były zamknięte. Nie było mowy o przeciągu.

Poczułam, że wciąż jestem śpiąca. Spojrzałam na zegarek, który wskazywał godzinę 6.38. Postanowiłam jeszcze pospać. Zanużyłam się pod kołdrą i szybko zasnęłam z powrotem. Tym razem nie śniło mi się nic.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Rozdział I: Kierunek - nowe życie!


Pakowałam swoje rzeczy do torby rozłożonej na szpitalnym łóżku. Po tygodniach pobytu tutaj wreszcie wychodziłam "na wolność". Moją ekscytację jeszcze bardziej wzmagał fakt, że nie wracałam już do mieszkania w blokowisku w Hamptons, ale jechałam prosto do nowego jednorodzinnego domku w niewielkiej mieścinie, o dźwięcznej nazwie - Count Creek, na obrzeżach stanu. Tata dostał awans i został przeniesiony, więc kupili tamten dom. Poza tym twierdzą, że mieszkanie w takim spokojnym miasteczku dobrze mi zrobi. Lekarz powiedział, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, serce "działa" bez zarzutu. Kiedy obudziłam się tamtego dnia, po operacji rodzice od razu otoczyli mnie ramionami i zamknęli w mocnym uścisku. Mama chyba płakała. Później rozmawialiśmy. O wszystkim. Ale nie o chorobie, bo to już tak naprawdę nie ma znaczenia. Wiem, że nie mogę wymazać tego z życiorysu. Ale nie muszę się już więcej tym martwić. Teraz moim największym problemem będzie zapewne to, aby trochę przytyć i w końcu zacząć wyglądać jak człowiek. Uśmiechnęłam się na myśl o tym, że będę mgła w najbliższym czasie obżerać się czym tylko dusza zapragnie.

Nie mogłam się też doczekać, by pójść do szkoły. Do dwunastego roku życia wiodłam normalne życie. Nie lubiłam się uczyć, ale miałam grono najbliższych przyjaciółek, z którymi zawsze się trzymałam i dzięki nim szkoła nie była najgorszym miejscem pod słońcem. Ale gdy zachorowałam wszystkie koleżanki mnie zostawiły. Nienawidziłam każdego aspektu spędzania czasu w edukacyjnej placówce. Omijałam dużo lekcji, przez te wszystkie badania i konsultacje. Ale udało mi się zaliczyć wszystkie klasy. Dlatego teraz mogę się uczyć razem z rówieśnikami.

Mam nadzieję, że spotkam sympatycznych ludzi. obawiam się ich reakcję na moją przeszłość, ale wiem, że nie mogę zatajać takich faktów. Bo to nie jest coś czego się wstydzę. Wielu ludzi choruje. I wcale nie ze swojej winy. Tak się dzieje i już.

Zorientowałam się, że stoję pochylona nad walizką już od dobrych kilku minut. Odgoniłam od siebie nachalne myśli i zawróciłam w kierunku szafki. Nabrałam ostatnia już kupkę ubrań i paru innych drobiazgów i podszedłszy z nimi do łóżka upchnęłam do torby. Usiłowałam ją zasunąć szarpiąc się na różne sposoby z suwakiem, ale moje wysiłki okazały się ostatecznie daremne. Moje mięśnie były wciąż słabe. Gdybym była w normalnej kondycji zapewne poradziłabym sobie z prymitywnym zamkiem. Siadłam więc tuż koło swojego ekwipunku i postanowiłam poczekać na tatę, by pomógł mi z tą jakże skomplikowaną czynnością.

Rozglądałam się po całym pomieszczeniu. Po krótkiej obserwacji doszłam do wniosku, że chociaż spędziłam tu ostatnie kilka tygodni dopiero teraz zauważyłam, że ściany są pomalowane na ładny, jasnobeżowy kolor, a na stoliczku w kącie jest wazon ze sztucznymi, liliowymi kwiatami.

W końcu przybył mój tata. Najpierw wyśmiał moją nieporadność, ale mina mu zrzedła kiedy sam rozpoczął walkę z torbą. Udało nam się ją zasunąć dopiero wspólnymi siłami - czyt. ja siedziałam na walizce, a tata ciągnął za suwak. Kiedy my prowadziliśmy zażartą bitwę z moją torbą zniecierpliwiona mama, która do tej pory czekała na nas w samochodzie przed budynkiem, wparowała do sali. Nie ma chyba słowa, którym mogłabym opisać jej minę. Była to jakaś mieszanka wcześniejszego zirytowania i chęci roześmiania się ze szczyptą "no ręce mi opadają".

Zjechaliśmy windą na parter szpitala, a moment później szłam do naszego auta w towarzystwie rodziców i ciągnąc za sobą walizkę na kółkach. Załadowaliśmy moje rzeczy do bagażnika. Przewoziliśmy tylko to. Całą resztę mama i tata z pomocą firmy przeprowadzkowej zawieźli do naszego nowego domu kilka dni temu. Władowaliśmy się wszyscy do kilkuletniego Citroena i odjechaliśmy ze szpitalnego parkingu, obierając tym samym kierunek na na nowe życie. Count Creek! Przybywam!

sobota, 21 lipca 2012

Prolog


Ściskałem mocno rękę Charlotte. Przygryzała nerwowo wargi i co chwila spoglądała na zegar. Byłem zbyt zmęczony, by ją uspakajać. Siedzieliśmy w ciszy przy szpitalnym łóżku. Leżał na nim nasz największy skarb. Nasza silna córeczka. Miała szesnaście lat, a wydawała się taka mała. Była zbytnio wychudzona. Niegdyś opalona buzia, teraz stała się nienaturalnie blada, nawet trochę sina. Przerzedzone blond włosy wiły się na poduszce. Przeraziło mnie to, że pomyślałem, że wygląda jak nieboszczka. Mało brakowało. Cztery lata choroby. Próbowaliśmy leczenia, ale serce było za słabe. Nie wytrzymywało. Potrzebny był przeszczep. Jakże się ucieszyłem, kiedy usłyszałem, że jakiś osiemnastolatek z Wirginii zmarł, a rodzice chcą oddać jego narządy. Jego serce spełniało wszelkie predyspozycje, by dać je Lizzy. Operacja skończyła się trzy godziny temu. Lekarz mówił, że nie było żadnych komplikacji, ale i tak się boję. Teraz czuwam z żoną nad nią i modlę się, bym jeszcze raz mógł zobaczyć te zawsze wierzące, modre oczy.